Ostatki!

Zgoda... nie mieliśmy w tym roku zbyt dużo czasu, by móc nacieszyć się karnawałem, ale na dziś mamy dwie możliwości:

1. skorzystać z ostatniego karnawałowego wieczoru,
2. powspominać ostatnie kilka tygodni.

Ja wybieram opcję numer 2 i na tapetę przywołuję temat bali maskowych. Wprawdzie w żadnym z nich nie uczestniczyłam osobiście, aaaale... zdaje się, że jakaś malutka cząstka mnie, mimo wszystko, brylowała na parkietach.
"Nie możliwe? A jednak ;)"
Podobno niemożliwe rzeczy załatwia się od ręki, a na cuda każe się czekać jeden dzień. Ja nie robiłam wprawdzie nic niemożliwego, a do dokonania cudu też mi daleko, ale owe "cudo" zauważyłam pewnego wieczoru na zdjęciu. Piękna, czarna, precyzyjna i do granic możliwości czarująca maska wenecka wykonana techniką wire-wrapping. Zakochałam się! Niestety ta miłość okazała się trudna, gdy po 15 minutach hipnotycznego wpatrywania się w zdjęcie, zobaczyłam jedynie resztki materiałów potrzebnych do zrobienia czegoś choć odrobinę przypominającego to cacko. Ogłosiłam stan klęski rękodzielniczej! Z 10 centymetrów drutu jubilerskiego wprawdzie da się coś ukręcić, ale nie oszukujmy się-niewiele... A jeśli chciałabym zrobić maskę, to zadowoliłaby się nią jedynie lalka Barbie. Nic to! Z każdego kryzysu jest jakieś wyjście. Mogłam przeczekać do rana.
Nie! Naiwny ten, kto wierzy, że wytrzymałabym tyle czasu. Szybkie obeznanie z zegarkiem i jeeeest! Empik zamykają dopiero za kwadrans. Szybka mobilizacja (tak właściwie siebie mobilizować nie musiałam nic, a nic, jedynie moja Przyjaciółka, która miała mnie tak dowieź niemal na sygnale, nie podzielała mojego entuzjazmu) i zakup dokonany! Opisu reszty zmagań pozwolę sobie odpuścić, ale mniej więcej w połowie wykręcania, owijania, zawijania i tym podobnym, entuzjazm udzielił się nawet Pauli(wyżej wspomniane pogotowie kryzysowe), bo zdała sobie sprawę, że jako świetny fotograf (okej, przyznaje się, ten epitet to moja sprawka, Ona raczej stara się być skromna) będzie mogła wykorzystać maski do sesji. Tak też się stało, a efekty znajdują się tutaj i tutaj.

Ale, ale, ja się tak rozgadałam, a nie wyjaśniłam w jaki sposób cząstkowo uznaję swoje uczestnictwo w balach maskowych. To proste, kiedy drucik wraz z całą rękodzielniczą załogą spełnił już swoje zadanie pochłaniając mnie na kilkanaście godzin i dając mi przy tym wiele frajdy, a potem, w gotowej wersji pomógł Pauli przy zdjęciach, nastąpił moment odcięcia od pępowiny i rozstania się z maskami. Mnie pozostały już tylko wspomnienia i parę zdjęć na pamiątkę :)


Chociaż czy aby na pewno tylko wspomnienia? Nie do końca, bo zostałam niedawno poproszona o zrobienie trzeciej maskowej siostry, tak więc: do dzieła! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz